[av_heading tag=’h2′ padding=’10’ heading=’Spalone mosty’ color=” style=’blockquote modern-quote’ custom_font=” size=’33’ subheading_active=’subheading_below’ subheading_size=’15’ custom_class=”]
Drzwi samolotu otworzyły się, a miasto przywitało nas chłodnym zapachem deszczu. Trzymałam się z tyłu, ciągnąc za sobą walizkę, w której poupychany miałam cały swój mały majątek. Szłam wolniej, ciągle gubiąc krok i rozglądając się wokół, ponieważ wszystko tutaj było dla mnie nowe. Poczynając od mokrego bruku, przez latarnie, bilbordy, przystanki, na ludziach kończąc.
[/av_heading]
[av_image src=’http://napelnejkurwie.com/wp-content/uploads/2015/10/spalone-mosty-1.jpg’ attachment=’1080′ attachment_size=’full’ align=’left’ animation=’no-animation’ styling=” hover=’av-hover-grow’ link=” target=” caption=” font_size=” appearance=” overlay_opacity=’0.4′ overlay_color=’#000000′ overlay_text_color=’#ffffff’][/av_image]
[av_textblock size=” font_color=” color=”]
Powierzchnia księżyca była zupełnie miękka, usiana białym pyłem mieniła się światłem latarni. Odbijała moje kroki, podobnie jak trampolina, o niskim poziomie grawitacji. Uciekałam. Przed miejscem, przed ludźmi, jednak najbardziej rozpaczliwa ucieczka odbywała się we mnie, w środku. Uciekałam bowiem przed samą sobą, oddając swój świat za pierścionek. Maleńką kropelkę rubinowej krwi na palcu. I dobrze, jest jak obroża, która wyciągnie mnie na ścieżkę i nie będę już błądzić, nie będę już czuć się nie – zbyt – dobrze. Nie chcę się tak czuć. Spalam mosty.
W zimie robiłam głupstwa, próbując zapełnić pustkę, która była brakiem ciebie, nieudolnie. Gdzieś w kilku ciemnych wieczorach zatraciłam się doszczętnie. Nocami wychodziłam z domu, nie mówiąc nikomu dokąd się wybieram. Szukałam natchnienia, brodząc w suchych relacjach, martwych – bez uczucia. Było tylko ślepe pożądanie i fascynacja, silniejsza niż kiedykolwiek. Często przesiadałam się na tylnie siedzenie samochodu, gdzieś na leśnej ścieżce, polnej dróżce, w aroniach, w wysokim śniegu. Przerzucona na wpół przez siedzenie.
– Lubisz to? – Nie odpowiadałam, z twarzą wciśniętą w materiał, z ręką na karku. O dziwo lubiłam, ten aromat piwa, wdychanie zatrutego powietrza, rozkładanie się na zimnym siedzeniu.
Czasem wsiadałam też do ostatniego autobusu. Zazwyczaj braliśmy kilka win do wanny. Zazwyczaj starczało. Z czasem każdy przekonuje się do bicia, problem w tym, czy się wie, o co się prosi. Podduszanie. Co się czuje, gdy w czasie stosunku, ktoś zaciska przedramię na twojej szyi? Odpływanie, panikę? W odwrotnej kolejności. Z czasem jest już wszystko jedno. Mieliśmy wyznaczone granice, umownie. Bez żadnych znaków, sygnałów, ustalonych haseł. Po prostu były rzeczy, do których się nie posuwaliśmy. Do czasu.
Nie byłam niczemu winna. Pamiętam, że się broniłam, odmawiałam. Pamiętam mokre kosmyki, krople spadające z nich na zimne płytki, kiedy trwałam przerzucona głową przez krawędź wanny. Zapierałam się na łokciach z całych sił, by brzeg nie wbijał mi się w gardło. A on… On wczepił się dłonią w moje włosy, owinął je sobie wokół palców, czasem zaciskał rękę na karku, zupełnie na serio. Zupełnie na serio zanurzał mnie w wodzie i w słowach, których nie chciałam słyszeć, choć z drugiej strony budziły one we mnie coś na kształt podniecenia. Nie byłam niczemu winna.
Jego dotyk był zatruty, jeszcze nigdy nie parzył tak mocno. Jeszcze nigdy nie krzywdził tak mocno. Choć, gdy wykręcał mi ręce któraś część mnie krzyczała: „Nie przestawaj!”, widziałam, że gdyby chciał, mógłby mnie zgasić.
Teraz jestem tutaj. Zupełnie zwykła, niemal przezroczysta. Istnieję i stąpam mocno, a morze wydaje się być spokojne, gładkie prześcieradło, po którym płyniesz w moją stronę. Odwracasz mnie i obsypujesz stosem pocałunków. Sutki sterczą łakomie. Napierasz na mnie, a moje biodra wychodzą ci naprzeciw. Gdzieś plącze się ręka w miękkim futrze koca – narzuty, przykrywającej łóżko. Już tak blisko! Jeszcze tylko .. ten ruch… O ten! Nie… Jeszcze moment… Teraz!
Siedzę na pniu zwalonego drzewa. Pod nogami dywan, utkany z żółtych liści, na drzewach zostało ich już nie wiele. Znam to miejsce, byłam tutaj wcześniej.
– Ciebie tutaj nie było…
– Doprawdy? Teraz jestem nie cieszysz się?
– Chcę wrócić!- wstałam biegając w kółko. Nie, to nie możliwe, dlaczego akurat on? Przecież ostatnim razem, gdy byłam w tym lesie jego tu nie było.
– Skąd się tu wziąłeś?
– Nie jestem tym na kogo wyglądam, podobnie jak to miejsce. Jestem jego częścią, a ono znajduję się gdzieś w tobie, w środku. Po prostu w nie wpadłaś.
– Jak mogę się z niego wydostać?
– Nie wiem… Ale, czy jest sens? Chcesz tam wracać? Nie wolałabyś być przy mnie?
– Cieszę się, że odeszłam, nim było by za późno. – szepnęłam, ocknęłam się, jestem.
Przez chwilę wydawało mi się, że żyrandol się kołysze, w myśli zaczęłam nucić kawałek Lenny Valentino: „Uwaga jedzie tramwaj, gdy jedzie ziemia się trzęsie, trzęsie się cały mój świat.” On jest właśnie takim tramwajem. Trzęsie się cały mój świat. Kawałki tynku odpadają, roztrzaskując się na ziemię. Niczym woda, o dno wanny. Biorę prysznic, a w kuchni ganiają się myszy. Siedzi myszą w mojej głowie, pod miotłą. Csiii…
Kładę się do snu, znów otula mnie kochane ramię, któremu ufam, to pod którym czuję się bezpieczna. Jeszcze aby krok dzieli mnie od snu, zamykam oczy.
Stoimy na moście. Znów. Księżyc jest ten sam i lód na rzece, przerwany gwałtownym wyciekiem fali z wodospadu.
– To rezerwat…
– Mówiłeś… Dlaczego znów znajduję Cię w swojej głowie?
– Być może za mną tęsknisz.
– Nie, nie, w życiu.. Nie… – a może… a może tęsknię.. Nie! – To niemożliwe.
– Więc dlaczego znów znajdujesz mnie w swojej głowie?
– Być może to choroba. – odwracam się gwałtownie ściskając mocno zimną poręcz mostu. Zmarznięty metal rani skórę. Czuję na talii dotyk, który boli mnie bardziej.
– Więc twierdzisz, że jestem chorobą? Bakterią, niszczącą twój mózg?
– Niczym więcej. – Zrzucam z ciała nachalne dłonie.
– Daj spokój… Przecież wiesz, że może być jak dawniej, podobało Ci się.
To przeszłość… Czemu wydaje się być taka namacalna? Nie czuję się zbyt dobrze.
– Czy mogę wyjść?
– Kochanie, jest środek nocy. Śpij.
– Uderz mnie.
– Co takiego?
– Uderz mnie w twarz i zerżnij – z czasem każdy się przekonuje.
Znów ściągnęłam prześcieradło. Śniłam. Śniło mi się, że mamy córkę. Miała skręcone włosy przybrane kokardami. Zapomniałam przyborów do wyszywania, gdy przenosiliśmy się do podziemia. Wiesz, jak mnie to uspokaja. Wiesz…A ściany są tak blisko, zimno, pusta klatka schodowa. Chory umysł zamienia każdą myśl w bolesny skurcz żołądka. Takie to uczucie, gdy rozbijasz kolana, po raz kolejny. I nigdy się nie nauczysz. To zupełnie tak, jakby jego ramię sięgało aż tu, do tego roku, dwa tysiące mil dalej. A przecież nie powinno taplać się w moim życiu, wieszać się na moich włosach i huśtać się. Niczym złowrogie oko, spoglądające na mnie, nie tyle z góry, co z mojego wnętrza. Wybiegam z domu na zroszone chłodem łąki.
Spójrz na mnie! Leżę w potarganych, przekwitłych ostach. Ukrywam się w pozycji embrionalnej. Spójrz! Kolce wbijają mi się w biodra. Zupełnie tak, jakby ból stał się uzależnieniem. Zupełnie, jakbym miała o niego błagać. Zupełnie, jakbyś miał mi go dać, teraz, kiedy kocham cię najmocniej.
Po prostu stoję. Woda pada prosto na moją twarz, oplatając całe ciało. Chłodny strumień pieści delikatnie obolałą skórę. Wpływa na moment między rozchylone wargi i wypada z nich wodospadem po piersiach, brzuchu i udach, z hukiem uderzając o ziemię. Potrafię tak godzinami… Żebra jeszcze chwilę drżą spazmatycznie, wypychając jakby mój umysł gdzieś daleko, daleko od ciała. Czy to umieranie? Jeśli ulatuję powoli, z każdą minutą oddalając się niejako od ucisku nałożonego na mnie. Czy to umieranie? Jeśli z całym przekonaniem powracam w ramiona uciskające tą rzeczywistość. Moją rzeczywistość. Poddałam się im – batom spadającym na mój kark, niczym strumień chłodnej wody – uderzający o mój kręgosłup, staczający się po pośladkach, spadający. Ciało zdaje się rozpuszczać pod dotykiem kropel, czuję jak rozpływam się, spływam w dół po białych płytkach, wsiąkam w ich szczeliny, ociekam ścianą, wciąż niżej i niżej, opadam na dno słodkiej obojętności. Moment wcześniej moja postać wznosiła się i opadała, ja sama poddawałam się szorstkim spazmom bólu, na przemian ulegając falom orgazmu doszczętnie, nie mając ani grama pewności, co, tak naprawdę jest czym.
Między strugami wody, odnajdują mnie dłonie ułożone, z tych innych kropli.
– Wróciłaś… – słyszę szept, tuż przy lewym uchu.
– Ty nie żyjesz. – odpowiadam
Tekst i Foto: Efemeryczna
[/av_textblock]
[av_comments_list]