[av_heading tag=’h2′ padding=’10’ heading=’Opętane sny I’ color=” style=’blockquote modern-quote’ custom_font=” size=’33’ subheading_active=’subheading_below’ subheading_size=’15’ custom_class=”][/av_heading]
[av_image src=’http://napelnejkurwie.com/wp-content/uploads/2015/10/white-rose.jpg’ attachment=’1508′ attachment_size=’full’ align=’left’ animation=’no-animation’ styling=” hover=’av-hover-grow’ link=” target=” caption=” font_size=” appearance=” overlay_opacity=’0.4′ overlay_color=’#000000′ overlay_text_color=’#ffffff’][/av_image]
[av_textblock size=” font_color=” color=”]
ludzie marne istoty kłębiące się pod stopami wybitnych
włóczą się po ulicach miasta spowitego mrokiem
ukrytego w trzewiach nocy ludzie marne istoty
vanitas vanitatum et omnia vanitas i nic więcej nihil novi
natomiast ja jak co noc siedzę na dachu swej pracowni
patrzę z góry na rój homo sapiens sapiens
obserwuję ich obojętnie bez zbędnych emocji
ja deistyczny bóg pozostawiłem stworzenia swoje na łaskę
losu słońce niedługo wstanie pora wracać
pora spać
* * *
przebudziłem się z mojego długiego dziennego snu
słońce już dawno zaszło a rozmyte zegary nie powiedziały mi o tym(!)
głupie mechanizmy(!)
powoli mozolnie sennie opadło
ukryło strudzone dzienną wędrówką promieniste lica
zbliża się ona
cudowna czarna zimna i bladolica noc
moja ukochana słyszę w głowie jej pełne mrocznego wdzięku kroki
zawiesiła nad światem swój czarny całun wysadzany tysiącami diamencików
otoczyły mnie ciemności
nie boję się ich
przypomniał mi się sen jaki mnie nawiedził podczas dziennego odpoczynku
„znalazłem się w lesie osnutym przez mlecznobiałe mgliste widma
ospale wijące się wśród drzew w swoich postrzępionych łachmanach
gęsta knieja napiera na mnie zewsząd
czuję się mały i stłamszony pragnę wyjść
chęć opuszczenia tego posępnego miejsca urosła we mnie
sprawiła że puszcza zniknęła rozpłynęła się w powietrzu
otoczyła mnie bujna wysoka trawa szara uschła umarła
smagana posępnym delikatnym wiatrem
umarła łąka nekropolia traw polnych kwiatów
pozbawiona wszelkich oznak życia
ta sceneria uspokoiła me serce wewnętrznie wyciszyła
– jednak po co znalazłem się na tej niemej polanie(?)
spojrzałem w powietrze
na granatowym czystym niebie zobaczyłem zarys jakiejś istoty
nigdy wcześniej nie wiedziałem czegoś podobnego
stworzenie ma ogromne ptasie skrzydła
szybuje nad polaną zataczając kręgi
zobaczyło mnie
wiatr ucichł
stoję nieruchomo
nagle niedaleko mnie ląduje majestatyczny czarny uskrzydlony byk
zwierze patrzy na mnie czerwonymi ślepiami
na jego ciele pulsują mdłym zielonym światłem dziwne znaki
hebrajskie babilońskie asyryjskie perskie celtyckie(?)
stwór nie jest sam
ma swojego jeźdźca człowieka o czterech twarzach
każda z tych twarzy przedstawia inną emocję
smutek radość gniew zdziwienie
jeździec zaskoczony moją obecnością spojrzał na mnie rzekł
– wiem o tobie wszystko
kiedy wypowiedział to uniósł dłoń w której trzymał miecz i krzyknął
– spotkamy się na sądzie żywych i umarłych(!)
nikt nie zdoła się ukryć w ten czas ognistego miecza(!)
uniósł lekko drugą dłoń i pokazał mi wagę
na jednej z szal spoczywa emanujące blaskiem białe pióro
– wszyscy zostaną osądzeni sprawiedliwie
powstaną Starzy Bogowie ze swoich mogił ciemnych zapomnianych
nastanie chaos z którego wyjdzie nowy mesjasz(!)
zdziwiony i przerażony zarazem pytam przybysza
– jak na imię będzie miał ów mesjasz(?!)
jeździec przekręcił głowę
pokazał mi swoje gniewne oblicze
powiedział wyniosłym tonem
– a imię jego brzmi sześćset sześćdziesiąt sześć
to będzie ten który starego nie miłosiernego Boga strąci z tronu i potępi
bo kto liczbę nowego mesjasza nosi ten ponad samym Stwórcą się stawia(!)
to będzie wybraniec znający wszystkie siedemdziesiąt dwa tajemne imiona Boże
jemu dane będzie spić się krwią samego Archanioła Gabriela
On obetnie skrzydła Rafałowi i wykole oczy Michałowi(!)
opuściwszy miecz wzbił się w powietrze na swoim wierzchowcu
zniknął w przestworzach
– sąd ostateczny hmmm(?)
proroctwo zwycięstwa zła
które stanie się nowym dobrem
fałszywym światłem
nie zwlekając dłużej ruszam dalej przed siebie
nie wiem ile i jak długo idę
w świecie snu pojęcia takie jak droga czy czas nie mają większego znaczenia
wyrosła przede mną posępna budowla
ciosana gotyckim dłutem w twardym kamieniu
warowny budynek mający ogromne wrota
drewniane rzeźbione
tuż nad nimi kwitnie czerwona rozeta
obserwująca mnie uważnie
zaniedbana róża ze szkła
kilka wybitych okienek zieje pustką
wrota są uchylone na tyle aby można było wejść do środka
spojrzałem w górę
ujrzałem dwie strzeliste wierze na tle posępnego buro-szarego nieba
stałem przed wejściem do Katedry
wnętrze katedry od dawna nie jest odwiedzane przez jakichkolwiek wiernych
stan upadku kamiennej świętości
stare opuszczone zaniedbane trzewia koscioła
strasznie zrujnowane ołtarze eksponoują się żałośnie
wszystko tutaj wygląda jakby przeszła tędy wielka pogańska armia
która miała całkiem dobrą zabawę grabiąc ten kościół
porozrzucane połamane ławy
powybijane witraże żałośnie błyszczą
resztkami kolorowego szkła które jeszcze w nich pozostało
najbardziej przygnębiającym widokiem jest pokryty sadzą ołtarz
ogromny krzyż z ukrzyżowanym nazarejczykiem przypomina bardziej inkwizycyjny stos
gdzie oskarżony o herezje nieszczęśnik wydawał ostatnie plugawe tchnienie
do połowy zwęglony krzyż drewno miejscami jeszcze się tli
powietrze wokół niego gorące
wszędzie dookoła na kamiennej posadzce błyszczą krwawe plamy czerwonego wina
moje nozdrza uderzył ostry zapach zgnilizny
zwęglonego mięsa
spojrzałem w górę
pod sklepieniem wiszą ścierwa księży i zakonnic
delikatnie kołysane lekkim wiatrem
wpadającym przez wielkie ziejące pustką mrokiem dziury w dachu
przyjrzałem się dokładnie wisielczym truchłom
kapłanki wiszą nago
z ciał powieszonych księży wystają metalowe krzyże
wywnioskuje że przed śmiercią zakonnice były wielokrotnie gwałcone
biedni kapłani widząc te sceny wzajemnie sztyletowali się swoimi krucyfiksami
Przez jeden z wielu otworów w dachu do kościoła wleciał czarny kruk
przysiadł na prawym ramieniu krzyża
stanął w bezruchu
tuż za ptakiem do wnętrza katedry wpadł snop światła
widzę w nim drobinki kurzu tańczące powietrznego walca
robiące piruety i salta
najwyraźniej pogoda na zewnątrz uległa zmianie
strumień światła opadł na krzesło
stojące przed ołtarzem
mebel oparciem zwrócony jest tyłem do krzyża
wyszedłem
w tym kościele nie ma już nic co byłoby w stanie przykuć moją uwagę
odwróciłem się pokierowałem swe kroki w stronę uchylonych drzwi
wewnętrzny potężny głos nakazał mi się cofnąć
pozostać tu nie iść
odwróciłem się
spostrzegłem że na oświetlonym krześle siedzi jakiś mężczyzna
wytężyłem wzrok przyjrzałem się dokładnie temu człowiekowi
poczułem w piersi potężne ukłucie
moje ciało przeszła ogromna fala gorąca
po której z oczu wypłynęły potoki łez
słowa uwięzły mi w krtani
nie jestem w stanie wydusić z siebie żadnego krzyku pisku nawet jęknięcia
mężczyzną który siedzi na tym podniszczonym krześle jest mój ojciec
wygląda tak jak go zapamiętałem
ma na sobie czarny wełniany golf
znoszone ciemno niebieskie dżinsy oraz sportowe buty
jego spojrzenie pełne mądrości zrozumienia majestatu oraz ojcowskiej surowości
skryte za szkłami charakterystycznych okularów
rękawy golfu miał podwinięte do łokci
na prawym nadgarstku błyszczy zegarek z metalową bransoletą
jego uczesanie włosów jest takie samo jakie pozostało w mojej pamięci
bujne niedługie ciemne blond włosy ułożone w nieładzie opadły na boki głowy
po prostu są nieuczesane w żaden fantazyjny sposób
ojciec patrzył na mnie tak jak zwykł to czynić na co dzień
wzrokiem pełnym ukrytej tajemnej wiedzy
wzrokiem który zawsze czynił mnie dzieckiem
bez względu na to w jakim wieku się znajduję
zapomniałem już co to znaczy mieć ojca
nic nie mówi
siedzi tylko nieruchomo
trzyma w dłoniach otwartą książkę
a ja poruszony gwałtownym impulsem
powoli zacząłem zbliżać się do ojca
nagle usłyszałem w myślach jego głos
nie potrafię opisać jego barwy czy natężenia
moje myśli przeszywały słowa
– dobrą drogą kroczysz synu sam poznałeś to co ja miałem Ci pokazać
przepraszam Cię za to przepraszam że nie zdążyłem
kiedy głos ucichł mój ojciec zniknął
nagle we mnie pękła ogromna chmura
rozlała się po ziemi mojej duszy milionem milionów kropel bólu i goryczy
zalałem się łzami spływającymi po policzkach nieskończonym strumieniami
upadłem na kolana
złapałem w garść proch leżący pode mną i cisnąłem nim w ołtarz krzycząc
– Zwróć mi Ojca ukrzyżowany Boże(!) zwróć mi go(!) rozkazuję Ci(!)
milczy nie mówi nic
tylko kruk jakby się lekko poruszył
spojrzał na mnie swoim czarnym okiem
oparłem się dłońmi o podłogę
płacząc mówiłem dalej
– skoro nie chcesz oddać mi Ojca to zejdź tu do mnie(!)
no dalej(!) zejdź z krzyża(!) przyjdź a pokażę Ci mój gniew(!)
podniosłem głowę
kruk wzbił się w powietrze i wyfrunął z kościoła
teraz pozostałem sam na sam ze swoim cierpieniem
spojrzałem na krzesło gdzie siedział mój ojciec
leży na nim książka
otwarta
zebrałem w sobie siłę
wstałem podszedłem do niej
jest to Stary Testament
ujrzałem zaznaczony fragment kilka linijek o upadku Lucyfera
zacząłem czytać nie dokończyłem
słowa nagle się rozmazały
obudziłem się”
ten sen symboliczny pełen tajemnic zakazany
przyśnił się mnie tylko mnie
zebrałem z krzesła czarny płaszcz wyszedłem z pracowni
Tekst, Foto: Salem
Zobacz również:
OPĘTANE SNY: PROLOG
[/av_textblock]
[av_comments_list]