Tego lata zginęły tysiące.
Ciała chowano pośpiesznie w bezimiennych grobach.
Służbowy przydział – jeden łeb – jedna kula.
Umierali masowo,
jak rozgniatane na rozgrzanym asfalcie stonki.
Codzienne mordy nie pozwalały nam wyhodować w sobie
choćby namiastki sumienia.
I wszystko wtedy woniało śmiercią:
powietrze, trawa, rogal na śniadanie
i serek waniliowy z Rolmleczu.
Nawet śpiew ptaków brzmiał
trupio i ohydnie,
jak jęk zombie
z niskobudżetowego horroru.
Tego lata odszedł też mój ojciec.
Nie czułem nic, jednej łzy nawet.
Wisząc, znudzony, nad otwartą trumną,
pomyślałem tylko – będzie ci tu dobrze ojciec.
Swój dół, swój grób, nawet sosnową trumnę
i ksiądz coś powiedział na koniec.
Wiesz, że Heniek Morciak leży trzy groby dalej?
Pamiętasz? Jeździliście razem na ryby.
Miałeś więcej szczęścia, niż tamci.
Trzy mile stąd, pod lasem, w wielkim, głębokim dole.
Jedni na drugich, ścieśnieni.
Przysypani półmetrową warstwą ziemi
i wapnem, by nie wywlekły ich psy.
W razie gdyby nie spieszno im było
do rozkładu.
Tekst: Deimien